15 czerwca 2015

Rozdział 2 - "Normalni ludzie"

Dzień dobry Robaczki :) Dziękuję Wam za komentarze. Chociaż przechodzę właśnie kryzys twórczy, to jednak Wy mnie napędzacie do tego, bym dalej pisała. Mimo wszystko. Dziś wysyłają mnie do pracy w zupełnie inne miejsce. Na wieś. Spędzę więc pewnie mnóstwo czasu na czytanie Waszych opowiadań :) Bo póki co praca, sesja - makabra. Ale staram się! Także do następnego i mam nadzieję, że rozdział się spodoba.
~*~

Stał nad jej łóżkiem, bacznie przyglądając się urządzeniom, znajdującym się dookoła. Ta blondynka była taka drobna. Jej usta w dalszym ciągu nie nabrały jeszcze odpowiedniego koloru. Były papierowo białe. Do żył podłączone zostały ogromne ilości rurek, a na piersi umieszczono kilka okrągłych plastrów, które rzekomo miały rejestrować parametry życiowe. Lekarz oznajmił przed chwilą, że dziewczyna może jeszcze jakiś czas pozostać w śpiączce. Dzień, dwa, może nawet miesiąc.
Julie Karlson okazała się nadzwyczaj odważna, jak na zwykłą śmiertelniczkę. Nie tylko próbowała zabić jednego z wrogów, ale również była gotowa oddać swoje życie za zupełnie obce dziecko. Thor podziwiał jej upór i wolę walki. Powinna była się wykrwawić już tam, w tej zrujnowanej, szkolnej klasie. Ona nie tylko przetrwała drogę do szpitala, ale również kilkugodzinną operację. Kilkukrotnie była gotowa się poddać, ale serce znów podejmowało akcję.
Chwycił jej dłoń. Linia na jednym z monitorów zaczęła podskakiwać zdecydowanie szybciej. Do szpitalnej sali niemal natychmiast wpadły dwie pielęgniarki i lekarz. Kazali mu się odsunąć. Chciał ich posłuchać, ale delikatny nacisk na jego dłoń sprawił, że zamarł. Spojrzał prosto w zielone oczy Julie. Rurka, która do tej pory pomagała jej oddychać, stanowiła teraz przeszkodę w wypowiedzeniu jakiegokolwiek słowa.
- Julie, jesteś bezpieczna – oznajmił Thor, uwalniając swoją dłoń z jej uścisku. – Ci ludzie to najlepsi specjaliści. Zajmą się tobą.
Nie mógł przyprowadzić Julie do byle jakiego szpitala. Znalazła się w najlepiej wyspecjalizowanej jednostce w okolicy. Tutejsi lekarze byli asami. Mogli przeprowadzać nawet najpoważniejsze operacje z zamkniętymi oczami. Przypadało im też w udziale nieco mniej chlubne zajęcie, jakim było prowadzenie eksperymentów na wrogich cywilizacjach.
Przeprowadzając operację na nauczycielce, pobrali przy okazji kilka próbek krwi. Nie chcieli jednak podzielić się wynikami. Przynajmniej nie z Thorem, czy kimkolwiek innym z drużyny Avengersów. Według nich sama panna Karlson powinna się wytłumaczyć z tego, co odkryli.
- Widzę, jak na nią patrzysz – z zamyślenia wyrwał go głos brata. Loki siedział na stalowych schodach. Jak zwykle uśmiechał się ironicznie. – Znowu się zakochałeś? Chcesz kolejny raz pozwolić sobie na utratę jakiejś ziemskiej dziewuchy?
- To nie twoja sprawa, Loki.
- Nie martwisz się tym, że wszyscy, których kochasz ciebie opuszczają?
Thor posłał bratu elektryzujące spojrzenie. Gdzieś ponad gmachem szpitala rozległ się potężny grzmot. Loki miał rację. Wystarczyło spojrzeć na Thora na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. Związał się z ludzką dziewczyną. Byli razem szczęśliwi, chociaż on więcej czasu spędzał w swojej krainie – Asgardzie. Z powodów oczywistych nie byli w stanie założyć prawdziwej rodziny. Thor sprzeniewierzyłby się wszystkiemu, co wpoił mu ojciec. Pół bogowie istnieją, ale z całą pewnością nie są oni potomkami ludzi i Asgardczyków.
Przed rokiem odeszła bezpowrotnie. Choroba, wiek… To przecież nie mogło trwać wiecznie i chyba każde z nich zdawało sobie z tego sprawę.

Julie słuchała lekarzy, którzy tłumaczyli jej, co tak właściwie zaszło w budynku szkoły. Dowiedziała się również, iż nie powinna przeżyć. Rany odniesione w wyniku dźgnięcia mieczem były zbyt poważne dla normalnego człowieka.
- Mówicie tak… - szepnęła – Jakbym nie była normalna.
Lekarze ponownie wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia. Chciała wiedzieć o co chodzi, bo przecież coś ewidentnie przed nią ukrywali.
Drzwi do pomieszczenia otworzyły się. Do środka wkroczył mężczyzna w garniturze, ze słuchawką w uchu. Do butonierki przypięty miał identyfikator. Niestety pod wpływem zbyt wielu leków obraz przed oczami Julie nieco się rozmazywał, przez co nie była w stanie odczytać jego imienia, ani nazwiska.
- Pani Karlson – odezwał się oficjalnym tonem. – Nazywam się Phil Coulson, jestem agentem T.A.R.C.Z.Y. Rozumiem, że wie już pani dlaczego się tutaj znalazła?
Julie pokiwała nieśmiało głową na znak, iż faktycznie została już uświadomiona. Agent gestem ręki wyprosił wszystkich z sali. Zaczynało się robić poważnie.
- Podczas operacji pobraliśmy od pani próbki krwi. W czasie badań…
- Zaraz. Zdążyliście zrobić badania? Ile czasu byłam nieprzytomna?
Agent spojrzał na swój, pewnie drogi, zegarek.
- Dokładnie trzy dni, dwadzieścia minut i pięćdziesiąt sekund. – Julie nie chciała pytać skąd aż tak wielka precyzja. – Wracając do badań. Wyniki wykazały nam pewną niezgodność. Okazało się, że chyba nie jest pani tak do końca tym, za kogo się podaje.
Blondynka musiała wyglądać na nieco zagubioną, bo agent chrząknął z zakłopotaniem. Co miało znaczyć stwierdzenie, że nie jest kimś, za kogo się podaje? Od kiedy sięgała pamięcią, wszyscy zwracali się do niej Julie. Nazwiska też nigdy nie zmieniała. Była dumna ze swojego pochodzenia. Miała to po ojcu. Kiedy była mała każdego wieczora opowiadał jej o dziadku z Norwegii, a także przybliżał ichniejszą mitologię.
- Jestem Julie Karlson. I tyle.
- Imię i nazwisko się zgadza. DNA jednak nie świadczy o tym, by była pani, ekhm, człowiekiem.
To nie mogła być prawda. Dziewczyna zaczęła się śmiać. Najpierw cicho, w końcu głośno i niemal histerycznie. Zaczęła się rozglądać w poszukiwaniu jakiejś ukrytej kamery. Przecież nie można nie wiedzieć o tym, że nie jest się człowiekiem. Prawda?
- Jak to? – Zapytała w końcu, podnosząc się nieco na łóżku. – Pan żartuje. Matt kazał wyciąć ten dowcip? To bardzo w jego stylu. Gdzie on jest?
- Pani narzeczony był tutaj przed trzema dniami. Słysząc, że przeszła pani operację pomyślnie, wrócił do domu. Teraz znajduje się w pracy. Proszę skorzystać z naszego telefonu, jeśli chce pani do niego zadzwonić.
Dlaczego miałaby z nim rozmawiać, skoro nie chciał przy niej być w tym momencie? Powinien czuwać przy jej łóżku dniami i nocami. Martwić się. Chociaż trochę. Przecież byli zaręczeni. Mieszkali ze sobą. Planowali kiedyś założyć rodzinę. Mieli pobrać się w przyszłym roku. A on tak zwyczajnie siedział teraz w swoim szpitalu, na dyżurze. Przejmował się innymi. Zupełnie tak, jakby Julie Karlson przestała dla niego istnieć.
- Nie chcę. Niech mi lepiej powie pan kim jestem waszym zdaniem.
- Skąd pochodzą pani rodzice?
- Matka z Nowego Jorku, ojciec ze Skage w Norwegii.
- Mamy pewną teorię. Otóż wygląda na to, że w jakimś stopniu jest pani spokrewniona z mieszkańcami Asgardu. Nasi najlepsi naukowcy niestety nie mogą się mylić. Najczęściej boskie zdolności przechodzą w linii męskiej. Z ojca na syna i tak dalej. W pani przypadku, panno Karlson, musiało wystąpić skrzyżowanie genów jedno na miliard urodzeń.
- Chcecie mi powiedzieć, że jestem półbogiem?
Agent przytaknął, dodając po chwili:
- Może trochę mniej niż pół. Ma pani w sobie więcej cech ludzkich, niż boskich.
Nie chciała tak łatwo uwierzyć w tą teorię, ale wszystko wydawało się składać w logiczną całość. Jej ojciec musiał widzieć w swojej jedynej i ukochanej córeczce boskie cechy. Wiedział, że pewnego dnia Julie również to odkryje. Chciał chociaż trochę wprowadzić ją w świat z mroczną przeszłością oraz świetlaną przyszłością.
Pan Karlson nigdy nie został uznany za zmarłego, chociaż Julie widziała go ostatni raz ponad dziesięć lat temu. Po prostu wyszedł z domu i już nigdy nie wrócił. A przecież wielokrotnie wspominał o Asgardzie, do którego będzie chciał się udać pewnego dnia.
Za szklanymi drzwiami pojawiła się sylwetka blondyna. Julie patrzyła na niego z przerażeniem, ale i dozą ciekawości. Agent Coulson zaprosił go gestem dłoni do środka. Zawahał się na krótką chwilę. Póki co względem Julie czuł jedynie podziw. Była przecież niesamowicie odważną kobietą. Wdawanie się z nią w rozmowę mogło skończyć się w dwojaki sposób. Albo pozostaną w neutralnych relacjach, albo zrodzi się z tego coś więcej. Już sama przyjaźń była czymś, na co nie powinien sobie pozwolić.
- Myślę, że Julie będzie mieć do ciebie sporo pytań.
Blondynka miała mętlik w głowie. Thor był bogiem, który pewnego dnia miał zostać królem Asgardu. Musiał wiedzieć wszystko, o wszystkich. Z drugiej jednak strony, zadając mu pytania przyznałaby się przed samą sobą, że akceptuje tą dziwną wiadomość. Jest w jakiejś części… boginią?
Mimo wszystko streściła Asgardczykowi wszystko, co usłyszała od agenta Coulsona. Z każdym, kolejnym słowem robił coraz większe oczy. Mruczał pod nosem: to nie możliwe.
- Julie, będziesz na mnie zła. – Thor chwycił dłoń dziewczyny. – To ja zabrałem twojego ojca do Asgardu.
- Już się bałam, że jesteś moim krewnym – blondynka odetchnęła z ulgą. Dopiero po chwili dotarł do niej sens słów Thora. – Zabrałeś mojego ojca nie pytając go nawet, czy ma rodzinę? Nie sprawdziłeś go w żaden sposób?!
- Przedstawił mi swój cały rodowód. Wykazał, że jest półbogiem i synem Karla. A jeśli już musisz wiedzieć, to twój dziadek jest prawą ręką mojego ojca. Nie ma lepszego doradcy w całym królestwie. Możesz być z niego…
- Nie będę z nikogo dumna! Mój własny ojciec ode mnie uciekł i nawet nie raczył wspomnieć, że jest jakimś śmiesznym tworem.
Thor uniósł w górę prawą brew. Musiał mocno ugryźć się w język, by nie skomentować tej uwagi w żaden sposób. Bo przecież Julie też była śmiesznym tworem. Z drugiej strony to była da niej zupełnie nowa sytuacja i pewnie powinien zrozumieć wzburzenie panny Karlson.
- Pomogę ci – obiecał, zanim do głosu zdążył dotrzeć zdrowy rozsądek. – Jeśli będziesz chciała, oczywiście.
Julie spochmurniała. Nie potrzebowała niczyjej pomocy. Dobrze wiedziała, kim jest. Z całą pewnością posiadanie boskich mocy nie mieściło się w charakterystyce jej własnej osoby. Nie chciała jednak odtrącać od siebie Thora. Z całą pewnością był obiektem westchnień połowy kobiet w tym nędznym kraju, ale nie tym ją zauroczył.
Thor był.
Był przy niej, kiedy się obudziła.
Był przy niej, kiedy poznała prawdę o sobie.
Będzie z nią przez najbliższe dni, by pomóc w oswojeniu się z tą dziwną sytuacją.

- Dziękuję.

1 czerwca 2015

Rozdział 1 - "Pierwsze spotkanie"

Dzień dobry. Dobry dzień. Wszyscy co dalej czują się dziećmi: wszystkiego najlepszego! Od razu mówię, że ten pierwszy rozdział nie należy do moich ulubionych, ale tak właśnie miało się to wszystko zacząć i dalej będzie się rozkręcać. Mam nadzieję, że nikogo nim nie zawiodłam :) Wasze blogi powoli czytam, ale sesja i praca - więc powoli idzie. Ale jestem i czytam. Także zostawiajcie adresy swoich blogów! I czekam na opinię.

~*~

Julie Karlson była z pozoru niczym nie wyróżniającą się dziewczyną. Przed rokiem udało jej się skończyć z całkiem niezłym wynikiem pedagogikę i niemal natychmiast dostała pracę w miejscowej szkole podstawowej dla dzieci niepełnosprawnych. Od tego czasu każdy dzień rozpoczynała oraz kończyła w ten sam sposób.
Wstawała w z łóżka parę minut po godzinie siódmej. Wchodziła pod prysznic, by pozbyć się resztek snu. Z wilgotnymi włosami wkraczała do kuchni, gdzie perski kot niemal natychmiast ocierał się o jej łydki, prosząc o jedzenie. Po wypełnieniu obowiązku wobec zwierzaka – parzyła mocną, czarną kawę. W międzyczasie zakładała oficjalną, czarno-białą sukienkę oraz robiła delikatny makijaż. Tak przygotowana mogła iść do pracy.
W szkole była ponoć najlepszą nauczycielką. Może dlatego, że miała w sobie mnóstwo empatii oraz cierpliwości. Nawet, jeśli miała gorszy dzień, zawsze chodziła uśmiechnięta. Nie pozwalała na to, by sprawy osobiste rzucały światło na pracę. Jeśli trzeba było – zostawała po godzinach. Ciężko znaleźć było osobę, która nie lubiłaby Julie. Na pozór chodzący ideał.
Po zajęciach dość często wpadała do biblioteki. Sprawdzała prace domowe uczniów, lub szukała książek do pracy naukowej, nad którą ostatnimi czasy siedziała do późnych godzin nocnych. Nikt nie wiedział, że Julie Karlson może skrywać jakąś tajemnicę. Były nią studia na wydziale nauk ścisłych. Bo astrofizyka była tym, co chciała robić od zawsze. Niestety jej zainteresowań nie podzielała ani rodzina, ani narzeczony. Bo przecież trzeba mieć w tej dziedzinie jakieś wybitne osiągnięcia, by móc z tego wyżyć.
Wieczorem znów wracała do mieszkania, gdzie czekał na nią Matt. Na ogół z pyszną kolacją oraz porcją plotek ze szpitala miejskiego. Był stażysta na kardiochirurgii. Julie udawała, że go słucha. Następnie nalegała na to, by włączyć jakiś film, by móc podczas oglądania „przypadkiem” zasnąć.
Ten dzień jednak różnił się od pozostałych. Chociaż od dwóch tygodni panowały okrutne upały, a lokalne stacje meteorologiczne nie przewidywały, by w najbliższym czasie miało się to zmienić. A jednak padał deszcz. Właściwie było to prawdziwe oberwanie chmury. Tym razem kot Julie schował się gdzieś, nie prosząc nawet o jedzenie. Prawie o nim zapomniała. Opuszczając swoje mieszkanie na Brooklynie zorientowała się, że zapomniała miesięcznego biletu na metro, a przecież nie będzie mieć czasu na szukanie drobnych na stacji. Musiała złapać taksówkę.
- Dzień dobry, Julie – dyrektor jak zwykle powitał ją szczerym uśmiechem. To chyba nie mogłoby się zmienić. Odpowiedziała mu grzecznie tym samym.
W pokoju nauczycielskim panowało poruszenie. Dwie nauczycielki gorączkowo rozprawiały o jakimś zdarzeniu z szatni.
- Peter zaatakował swojego kolegę?
- To zupełnie do niego niepodobne – wtrąciła Julie. – Przecież to bardzo spokojny chłopiec.
- Wszyscy nasi uczniowie są niespokojni – stwierdziła rudowłosa Elizabeth. – Możecie mieć mnie za wariatkę, ale mam przeczucie, że coś wisi w powietrzu.
Większość grona pedagogicznego zebrana w pokoju nauczycielskim pokiwała potakująco głowami. To było szalenie niedorzeczne, ale musiało coś w tym tkwić. Podczas pierwszych godzin zajęć Julie przekonała się o tym na własnej skórze. Dzieci były rozkojarzone. Nie potrafiły odpowiedzieć na proste pytania. Równie dobrze, mogłaby ich w ogóle nie zadawać. Praktycznie nikt w klasie nie zwracał na nią uwagi.
Deszcz nie przestawał padać. Krople wybijały monotonny dźwięk na stalowym parapecie. Uczniowie próbowali naśladować rytm swoimi ołówkami.
- Dzieci, czy możecie przestać? – Poprosiła Julie już nieco podenerwowanym głosem, kiedy po dziesięciu minutach dźwięk zaczynał stawać się coraz bardziej irytujący. Nie przestały. Stukanie stawało się coraz bardziej natarczywe. Julie odniosła wrażenie, że podłoga zatrzęsła się delikatnie pod jej stopami. W Nowym Jorku mogło to oznaczać, że przejechała ulicą właśnie jakaś ciężarówka. Nic więcej.
Podniosła się z miejsca. Tym razem wstrząs był zdecydowanie silniejszy. Dzieci porzuciły swoje ołówki. Zamilkły. Drgania stawały się coraz bardziej odczuwalne. Z sufitu zaczął sypać się tynk. Gwałtowny wybuch przerwał grobową i pełną napięcia ciszę. Julie kątem oka zauważyła stalowy element lecący w stronę szkoły. Nim zdążyła zareagować, ten z impetem i bez większego trudu przeciął ścianę budynku.
- Uciekajcie!
Otworzyła drzwi klasy. Na korytarzu roiło się już od przerażonych dzieci oraz nauczycieli, starających się opanować chaos.
Wróciła do środka, by sprawdzić, czy nikt z podopiecznych nie został. Przy okazji chciała się przyjrzeć przedmiotowi, który pojawił się zupełnie znikąd. Wyglądem przypominał talerz do frisbee, tylko sto razy większy. Wykonany musiał być z metalu, albo tytanu.
Podskoczyła, kiedy jedna z części talerza otworzyła się, czemu towarzyszyło charakterystyczne syknięcie. Wrodzona ciekawość nie ustąpiła miejsca zdrowemu rozsądkowi. Chociaż przez dziurę w ścianie wpadał deszcz, a cała konstrukcja mogła grozić zawaleniem, stała w miejscu.

Od czasu do czasu zdarzało się, że jeden z dziewięciu światów jako cel swoich ataków przyjmował Ziemię. Thor bacznie przyglądał się wszystkiemu od ładnych kilkuset lat. Sporadycznie wojska Asgardu przybywały z pomocą. Ostatnimi czasy jednak konflikty nasilały się coraz bardziej. Ku niezadowoleniu ojca Thor przebywał teraz częściej wśród ziemian, niż swoich własnych pobratymców.
A może z tym wszystkim miał coś wspólnego fakt, że jeszcze do niedawna wiódł tutaj całkiem szczęśliwe życie?
Teraz miał wreszcie okazję, by wyładować nieco swoją złość. Siły wroga znów zjawiły się w Nowym Jorku. Wraz z grupą, równie uzdolnionych w walce przyjaciół, ślubował, iż będzie gotów oddać własne życie w obronie mieszkańców Ziemi. Tak właściwie o swój żywot nie musiał się obawiać. Nie tak łatwo zabić przecież kogoś, kto jest uważany za boga.
- Thor, szkoła!
Do jego uszu dotarł głos Natashy. Niemal natychmiast zlokalizował obiekt zagrażający budynkowi znajdującemu się w odległości około pięciuset metrów od nich. Spojrzał na swojego brata, który od dobrych pięciu minut materializował się w coraz to innych miejscach, próbując odciągnąć uwagę wroga.
Thor wzbił się w powietrze. Rozbujał młot, by móc uderzyć. Manhattan jest zbyt zabudowaną wyspą. Cokolwiek by nie zrobił, pojazd i tak rozbije się o jakiś budynek. Z drugiej strony nie mógł przecież pozwolić, by ucierpiały dzieci.
Uderzył.
- Ups – jęknął cicho, kiedy spodek z głuchym trzaskiem przebił ścianę budynku.

Skuliła się pod wpływem spojrzenia postaci o zielonej skórze i czerwonych oczach. Nigdy w życiu nie widziała jeszcze czegoś podobnego. Stwór prychnął cicho. Możliwe, że wspomniał też coś o ludzkiej rasie, która jest ziemskim odpadem. W dłonie o ośmiu palcach chwycił dwa, srebrne miecze. Ruszył w stronę Julie, która cofnęła się odruchowo pod samą ścianę.
Pod palcami wyczuła wskaźnik. Zwykły, szkolny przedmiot, wykonany ze metalu oraz ostrym zakończeniu. W ostateczności mógł posłużyć jako broń.
Julie nigdy nie skrzywdziła żadnej istoty. Czy byłaby w stanie zabić to dziwne stworzenie? Wyglądało na to, że jednak nigdy się nie przekona. Miała raczej słaby refleks, a potwór już stał nad nią. Mogła już tylko czekać na najgorsze.
Do uszu Julie dotarł cichy dźwięk. Płacz dziecka? Za jedną z przewróconych, drewnianych ławek dostrzegła blondwłosą  dziewczynkę. Siedziała skulona, pochlipując cicho. To była Rosemary. Siedmiolatka z autyzmem. W sytuacjach stresowych zawsze zamykała się w sobie jeszcze bardziej. Musiała się ukryć, kiedy reszta klasy uciekała.
Potwór również zlokalizował źródło dźwięku. Jego zielone usta wykrzywił grymas, który z całą pewnością miał przypominać uśmiech. Skierował kroki w stronę małej Rosie. Nauczycielka nie mogła analizować, nie było też czasu na zastanowienie się, jak to wszystko może się skończyć. Chwyciła wskaźnik.
- Zostaw ją w spokoju – warknęła, celując w potwora. – To tylko dziecko.
- Co tak słaba, ludzka istota może mi zrobić?
Jeden z mieczy przeciął powietrze tuż przy uchu Julie. Nawet nie drgnęła. Zielony gwizdnął przeciągle. Prawie z podziwem.
- Dobrze więc. Zginiesz jako pierwsza.
- Hej, może zaczniesz czepiać się kogoś równego sobie!
W zrujnowanej sali, zupełnie znikąd (znowu) pojawił się wysoki blondyn o niesamowicie niebieskich oczach. Uśmiechał się szyderczo, wymachując przy tym potężnym młotem. Julie, jako mieszkanka Nowego Jorku, słyszała o grupie zwanej Avengers. Wśród nich znajdował się również niejaki Thor. Podobno bóg. Podobno nieśmiertelny. Podobno zabójczo przystojny. Z tym trzecim mogła się zgodzić. Wyglądał na takiego, co złamał już niejedno kobiece serce.
- Uciekajcie – zwrócił się do Julie władczym tonem.
Dziewczyna próbowała się ruszyć, ale przeszywający ból w podbrzuszu sprawił, że osunęła się na kolana. Nie chciała patrzeć w dół. Nie powinna. A jednak ciekawość kolejny raz zwyciężyła.
Biały materiał sukienki zdobiła teraz czerwona plama. Krew sączyła się z rany, w której tkwił miecz. W pewnych sytuacjach nie myśli się logicznie, a działa odruchowo.
- Nie wyjmuj… - krzyknął Thor wiedząc, że jeszcze chwila i będzie za późno na ratunek. Cóż, nie pomylił się. – Miecza.
Westchnął cicho, dobijając zielonoskórego. Doskoczył do dziewczyny. Oddychała ciężko, ale żyła. Z każdą chwilą wykrwawiała się coraz bardziej. Tego dnia zginęło już wielu ludzi. Mógł ją zostawić i pomóc reszcie ekipy, ale to kłóciłoby się z jego sumieniem. Przecież ta nauczycielka ryzykowała swoim życiem, by uratować jedno dziecko. Chyba trochę mu zaimponowała.
Reszta Avengersów i tak da sobie radę bez wielkiego Thora. Są rzeczy ważne i ważniejsze.